Kraków - Gdów - Szczyrzyc - Dobczyce - Kraków
Na dzisiejszy dzień zaplanowałem sobie dosyć ambitną wycieczkę do miejscowości Szczyrzyc leżącej na granicy Beskidu Wyspowego. Projekt trasy zakładał przejechanie ponad 90 km w terenie mocno pagórkowatym, obejmującym strome podjazdy i równie spektakularne zjazdy. Czyli to, co lubię najbardziej - mocne bicie serca pod górę i wiatr we włosach, a złośliwi dodają jeszcze muchy w zębach, gdy zjeżdżam w dół. Jednym słowem zero nudy i pełna ekscytacja otaczającym mnie krajobrazem, którego kształt zdaje się przywodzić na myśl raczej piękną kobietę hojnie obdarowaną przez Stwórcę, niż chińską lekkoatletkę.
Plan więc był, ale oprócz planu była także rzeczywistość, której tubę propagandy stanowił termometr. To proste urządzenie uparło się, aby w zamierzenie moje wnieść element niepewności i zasiać ziarno wątpliwości. Już rano było 25°. Nieliczni wtajemniczeni w moje plany zorganizowali się niczym PiS przed wyborami i zaczęli lansować hasło „Rozsądek jest najważniejszy”. Nie przewidzieli jednak, że po pierwsze, rozsądek i ja wzajemnie się wykluczają a po drugie, w dziedzinie uporu Osioł ze Shreka mógłby pobierać u mnie nauki. Nie przejmując się zatem opiniami innych o 10:30 wpiąłem buty w pedały i ruszyłem na spotkanie nieznanego.
Początek był standardowy. Musiałem dojechać do Wieliczki, co nie jest trudne zważywszy na fakt, że mam do niej bliżej niż do centrum Krakowa. Przejechałem przez miasto i świadomie nie skierowałem się na główną drogę do Gdowa, lecz wybrałem trasę przez Lednicę Górną w kierunku Chorągwicy. „Górna” w nazwie nie oznaczała bynajmniej, że właśnie jestem na górze, ale raczej to, że góra zaraz się zacznie… Patrzyłem na licznik, który monotonnie odmierzał kolejne metry przemierzane w pionie. Zatrzymał się dopiero powyżej 400 m n.p.m. Słoneczko przygrzewało, pierwsze krople potu zaczęły kapać na ramę. Krótki acz treściwy zjazd i znowu podjazd na podobną jak poprzednio wysokość. Znowu zjazd i znowu podjazd w okolicach Łazan a potem już długi, przerywany niewielkimi wzniesieniami zjazd, aż do samego Gdowa.
W Gdowie tłum plażowiczów okupywał kamienistą plażę nad Rabą. Niektórzy zażywali kąpieli w rzece, dzięki czemu oddziały dermatologiczne okolicznych szpitali z pewnością nie będą narzekać na brak pacjentów. Woda miała bowiem mniej więcej kolor kawy, która każdego ranka przywraca mnie do świata żywych.
Przez kilka kilometrów za Gdowem poruszałem się główną drogą w stronę Łapanowa. Nieszczególne to doświadczenie, ponieważ ruch był spory. Kierowcy na ogół zachowują bezpieczny odstęp od wyprzedzanych rowerzystów. Jednak reguła ta zdaje się nie dotyczyć kierowców busów. Oni są ponad prawem…
Przed Zagórzanami zboczyłem z głównej drogi w kierunku wioski Kawec. Droga nadal była okraszona wzniesieniami, po pokonaniu których czekała na mnie nagroda w postaci ostrych zjazdów. Gdy jednak skręciłem w stronę Zegartowic, czekały na mnie już wyłącznie podjazdy. Zasoby płynów kurczyły się w zastraszającym tempie a podjazd wydawał się nie mieć końca. Każdy zakręt budził nadzieję, że tuż za nim zobaczę szczyt, lecz widziałem tylko asfalt pnący się wyżej i wyżej. W Zegartowicach wspiąłem się na wysokość 360 m i jadąc dalej do Krzesławic, o których będzie jeszcze mowa, musiałem pokonać kolejne 60 metrów w pionie. W „centrum” wsi skorzystałem z okazji i zatrzymałem się przy sklepie, aby uzupełnić zapasy wody w bidonach i w… sobie. 1,5 litra spoczęło w moim żołądku i przywróciło nadzieję na ostateczny sukces…
Za Krzesławicami droga zmieniła swój charakter i spokojnie dojechałem do Góry Św. Jana, która nazwę swą zawdzięcza ponoć jednemu z królów Rzeczypospolitej, który stwierdził, iż jedna ze skał przypomina mu głowę Św. Jana Chrzciciela. Potem było już z górki i po przejechaniu około kilometra dojechałem do celu podróży – małej wioski Szczyrzyc.
Miałem zamiar odwiedzić opactwo Cystersów, które znajduje się tutaj już od prawie ośmiuset lat. Do opactwa zaprowadziła mnie wąska droga opadająca dosyć stromo w dół, z której mogłem podziwiać panoramę Beskidu Wyspowego. Być może upał to sprawił, że wokoło nie było żywej duszy i mogłem w spokoju kontemplować magię tego miejsca. Nieopodal świątyni znajduje się ponad trzystuletni browar należący do Cystersów, który niestety popadł w ruinę w okresie władzy kumpli Grzegorza Napieralskiego. Braciszkowie musieli zatem porzucić uroki konsumpcji złotego napoju na rzecz wina mszalnego.
Szczyrzyc to nie tylko odległa historia, ale także tragiczne wspomnienia sprzed siedemdziesięciu lat. To tutaj hitlerowcy zamordowali kilkudziesięciu jej mieszkańców we wrześniu 1939 roku. To w okolicach Szczyrzyca działały doskonale zorganizowane oddziały Armii Krajowej. O tym aspekcie historii przypomina pomnik.
Droga powrotna wiodła oczywiście innymi szlakami bo nie lubię wracać przez te same miejsca. Zresztą miałem jeszcze w planach odnalezienie Diablego Kamienia, który według pradawnej legendy miał być zrzucony przez diabła na klasztor Cystersów jako zemsta za liczne cuda nawróceń tam się dokonujące. Braciszkowie jednak przejrzeli plany „czarnego pana” i jęli żarliwie modlić się do Boga. Kamień stawał się coraz cięższy i cięższy a diabeł pozbawiony systemu naprowadzania i stosownego zapasu mocy nie wytrzymał i wypuścił go. Kamień upadł w okolicach Krzesławic nie czyniąc nikomu krzywdy, zaś po dzień dzisiejszy można zobaczyć na nim ślad diabelskich palców.
Odnalezienie kamienia nie było trudne, bo obok drogi znajdował się drogowskaz. Trudniejszy był jednak podjazd, bo leśna ścieżka okazała się stroma i kręta. Jej ostatni fragment musiałem pokonać pieszo. Skała rzeczywiście robi wrażenie. Odciski diabelskich palców świadczą o tym, że szatańska ręka jest „nieco” większa od naszej.
Tuż poniżej kamienia znajduje się malutka chatka, w której do 1992 roku mieszkał pustelnik. Patrząc na pustelnię pomyślałem sobie, że był zapewne o wiele mniej samotny niż przeciętny współczesny człowiek, uzależniony od wynalazków cywilizacji, zagubiony tym więcej, im bardziej stara się odnaleźć sens… Czy jednak nie myślałem o sobie? Czy to aby nie wynalazki cywilizacji przywiodły mnie tutaj? To prawdopodobnie dlatego właśnie lubię jeździć samotnie. Mam czas, aby po zgiełku dnia powszedniego spróbować odnaleźć własną tożsamość, naładować akumulatory – jak zwykło się popularnie mówić.
Zjechałem w końcu spod Diablego Kamienia i wyruszyłem w drogę powrotną, która wieść miała przez Dobczyce. Wzniesienie nie robiły już takiego wrażenia, bo przecież, zgodnie z twierdzeniem „co góra zabrała musi oddać”, miały mnie doprowadzić do wysokości początkowej. Po przekroczeniu Raby czekał mnie podjazd do Nowej Wsi a potem do Gorzkowa. Ale za to mogłem sobie „poszaleć” na serpentynach za Koźmicami Wielkimi. Ruch był na tyle niewielki, że jadąc w dół mogłem wykorzystać całą szerokość mojego pasa ruchu. Potem jeszcze kilkanaście kilometrów i wróciłem do domu.
To był wspaniały dzień. Pomimo upału przejechałem 97 kilometrów, pokonałem ponad półtora kilometra przewyższeń, odwiedziłem ciekawe miejsca. Ceną za to było 4,5 litra wody mineralnej, dwa banany i dwa batoniki energetyczne. Jednak przeżytych wrażeń nie potrafię przeliczyć na pieniądze. Są bezcenne. I dlatego to kocham…
Trasa w formacie GPX
(Widok z Krzesławic na Górę Św. Jana)
(Klasztor Cystersów w Szczyrzycu)
(Browar Cystersów w Szczyrzycu)
(Pomnik poświęcony ofiarom II Wojny Światowej w Szczyrzycu)
(Diabli Kamień z widocznymi odciskami "diabelskich" palców)
(Pustelnia poniżej Diablego Kamienia)