Na północ od Krakowa
Wycieczkę rozpocząłem na skrzyżowaniu ulic Opolskiej i Łokietka. Oczywiście najpierw musiałem tam dotrzeć przez niemal całe miasto. Ruszyłem w kierunku północnym i po kilku kilometrach dojechałem do Giebułtowa. Tam ostro skręciłem w prawo i jadąc na wschód dotarłem do Januszowic, gdzie z kolei skierowałem się ponownie na północ. Tutaj właśnie czekał mnie najdłuższy, ponad dwukilometrowy podjazd. Dojeżdżając do każdego wzniesienia czy zakrętu byłem pewien, że to już koniec ale za każdym razem spotykało mnie rozczarowanie i widziałem jedynie kolejny fragment pnącej się w górę drogi. Na dodatek trasa ta należy do uczęszczanych, więc musiałem uważać na samochody, których kierowcy mają zaburzone poczucie odległości i jeden metr odstępu, który powinni zachować od wyprzedzanego rowerzysty raz wynosił 50 cm a innym razem 3 metry. Muszę przyznać, że rekordy idiotyzmu bite są głównie przez kierowców busów i to dzięki nim utrzymywałem wysoki poziom adrenaliny w organizmie. Bus, który niemalże ociera się o rower, zostawia niezatarte wspomnienie i świadomość, że Niebiosa darowały nam kolejny dzień.
Walka z kierowcami skończyła się na szczycie podjazdu, gdzie skręciłem na wschód. W miejscowości Owczary był zjazd, ale już w jego trakcie widziałem, że za chwilę będę ostro podjeżdżał pod kolejne wzniesienie, co miało miejsce we wsi Narama. Za Starym Krasieńcem po raz kolejny zmieniłem kierunek i mijając Damice oraz opłotki Iwanowic Dworskich, przejechałem przez szosę Kraków – Kielce i znalazłem się w Zaborzu. Tutaj nawierzchnia drogi zmieniła charakter i z asfaltowej stała się betonowa na wzór niegdysiejszej poniemieckiej autostrady do Wrocławia. Cóż, betonu nie zniszczą ciężkie pojazdy a właśnie w tej wiosce mieści się duża jednostka wojskowa, która jednak sprawiała wrażenie, że nikt jej nie pilnuje. Nie zauważyłem żadnego wartownika czy choćby umundurowanego żołnierza. Przy ogrodzeniu stał jedynie młody chłopak w czarnym podkoszulku i rozmawiał z młodziutką kobietą trzymającą na rękach małe dziecko. Jego mina była tak wyrazista, że z dużą dozą prawdopodobieństwa mogłem podejrzewać, iż lokalna piękność mówi do niego „Patrz Zdzisiu, to Twoje”…
Dojechałem do drogi wiodącej w stronę Kocmyrzowa a niedługo potem skręciłem w boczną drogę i dojechałem do Szczepanowic a potem do Skrzeszowic. Drogę gruntową biegnącą pośród pól przed Skrzeszowicami zapamiętam na długo. Pomimo przewagi słońca już od ponad tygodnia, pomimo naprawdę znikomych opadów, co jakiś czas trafiałem na potężne rozlewiska błota, których nie dało się ominąć bez kombinowania a które wydawały się zbyt głębokie, aby ryzykować bezpośredni przejazd. Za pierwszym razem przejechałem przez wysoką trawę, która rosła na poboczu, nie zauważając, iż pośród niej skrywają się pokrzywy. Trudno – musiałem przez nie przebrnąć. Przy kolejnej przeprawie zsiadłem z roweru i skakałem po niewielkich, wystających kępkach trawy, co zdawało się sugerować, że zamierzam wziąć udział w kolejnej edycji „You Can Dance”. Następne przeszkody pokonywałem już bezpośrednio, starając się wybierać najbardziej bezpieczny przejazd. Uniknąwszy błotnej kąpieli, dotarłem wreszcie do utwardzonej drogi i mogłem mocniej nacisnąć na pedały.
Pomiędzy Łososkowicami a Biórkowem Wielkim zatrzymałem się na chwilę, zauroczony opadającym z wolna w stronę horyzontu słońcem. Przez Biórków Mały i Czulice dotarłem do północnych rogatek Krakowa. Ostatnia część trasy wiodła przez Ruszczę i Grębałów do ulicy Kocmyrzowskiej w Nowej Hucie a potem przez Mogiłę i Rybitwy do domu.
Gdy projektowałem tę trasę w MapSource, wydawała się mało interesująca. Żółte lub kremowe zarysy dróg na białym tle zdają się pokazywać pustynne szlaki i tylko gdzieniegdzie widać zarysy lasów, sadów, zagajników. W rzeczywistości ten zimny i bezbarwny obraz nabiera ciepła i kolorów. Drogi okazują się wieść wśród zielono-złotych pól, pośród starych drzew i pod sklepieniem błękitu. Miejscowości, do których zapewne nigdy nie dotarłbym w inny sposób (bo po co?), żyją własnym życiem i jakże miło jest spojrzeć na odnowione fasady domów, czyste i zadbane ulice. Jednocześnie widać w tym jakąś spontaniczność, swojskość, w dobrym tego słowa znaczeniu – przypadkowość, której próżno szukać u stawianych za wzór, naszych zachodnich sąsiadów. I chyba dlatego lubię przemierzać te małe boczne drogi, zagubione gdzieś pomiędzy znanymi miejscowościami, gdzie rzadko pojawia się ktoś „z miasta”, gdzie ludzie mówią do każdego rowerzysty „dzień dobry” a dzieci zamiast wypalać oczy przed monitorem, uczą się jeździć na deskorolce na środku drogi bez obawy, że ktoś je rozjedzie. To inny rytm czasu i przestrzeni…
Trasa w formacie GPX
(Okolice Łososkowic)
(Okolice Łososkowic)