Dobczyce, Myślenice, Lanckorona, Tyniec
Dzisiejszą wyprawę planowałem od dawna, ale w ostatniej chwili musiałem nieco zmienić trasę. Pierwotnie około 20% drogi miało wieść drogami gruntowymi bądź ścieżkami. Niestety obecnie drogi te są albo strumieniami, albo cuchnącymi bajorami, albo w najlepszym razie błotnistą mazią. Pomny doświadczeń, jak wyglądał rower po przejechaniu raptem kilkunastu metrów przez popowodziową „papkę”, zaniechałem powtórki eksperymentu i całkowicie świadomie wybrałem asfalt. Wbrew pozorom, asfalt ów czasy świetności miał już dawno za sobą a skutki ulewnych deszczy, tudzież powodzi spowodowały, że powierzchnia dziur była mniej więcej równa powierzchni od nich wolnej. W kilku miejscach gdzie obok drogi płynął strumień, zdarzyło się, że okazał się silniejszy od wytworu rąk ludzkich i nawierzchnia wraz z podbudową i ziemią spłynęła wraz z nurtem spokojnego na co dzień strumienia.
Była to trasa szczególna, bo w kilku miejscach krzyżująca się z miejscami, które często wymieniane były w mediach. Wyjechałem ze wschodnich granic Grodu Kraka i poruszając się zachodnimi opłotkami Wieliczki pojechałem przez Sierczę, Koźmice Wielkie, Gorzków i Nową Wieś do Dobczyc. Na tym fragmencie najwyższy punkt był położony na wysokości 370 m n.p.m.
Potem pojechałem wzdłuż południowego brzegu Jeziora Dobczyckiego mijając małe miejscowości Kornatka (cóż za słodka nazwa), Brzezowa, Droginia. W Brzezowej podczas krótkiego postoju na poboczu miałem przyjemność wysłuchać pasjonującego wykładu jednego z mieszkańców, który starał się udowodnić, że powódź nie jest skutkiem wzmożonych opadów deszczu tylko… rządów Platformy Obywatelskiej. Zamiast dyskutować, czym prędzej przełknąłem ostatni kęs batona i pomknąłem dalej. „Pomknąłem” nie jest właściwym słowem, bo właśnie pomiędzy Brzezową a Droginią zaliczyłem najwyższe wzniesienie tego fragmentu trasy – 390 m n.p.m. Przez Banowice i Osieczany dotarłem do Myślenic.
Jechałem nadal na zachód i pomiędzy Bysiną a Jasienicą znalazłem się 460 m n.p.m. by potem zjechać do Sułkowic. Gdy je minąłem, po pewnym czasie droga znowu zaczęła się piąć w górę. A na szczycie była Lanckorona, miejscowość, która nie doświadczyła co prawda powodzi, ale w której grunt zaczął się dosłownie usuwać spod nóg niszcząc bezpowrotnie dorobek życia wielu jej mieszkańców. Mimo tego dramatu, to jedna z najpiękniej położonych miejscowości południa Polski a z pewnością jedna z perełek Beskidu Makowskiego. Tam osiągnąłem maksimum wysokości, jakieś 465 m n.p.m.
Dalej już było tylko z górki. Ewentualne wzniesienia były już niczym w porównaniu z powyższymi. Minąłem okolice Kalwarii Zebrzydowskiej i przez Przytkowice, Grabie, Goluchowice, Rzozów dotarłem do Skawiny a potem do Tyńca. To był koniec zaplanowanej trasy ale przecież musiałem jakoś wrócić do domu. Nie skorzystałem z Wiślanej Trasy Rowerowej bo zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam, że zdecydowanie łatwiej jest wielorybowi przejść przez ucho igielne niż znaleźć dla siebie odrobinę miejsca na wspomnianej trasie w słoneczną sobotę.
Radość, morze endorfin i wrażenia z podróży są bezcenne. Za Sudocrem na odparzone fragmenty… pośladków ;) zapłaciłem kartą Master Card ;).
Trasa w formacie GPX
(Brzezowa - miejsce pasjonującego wykładu)
(Droginia - pierwotnie leżała tam, gdzie teraz jest jezioro)
(Lanckorona)