Wirtualne przebudzenie
Po tak długiej przerwie nie jest łatwo wrócić do rowerowego
świata. Formy brak, kilogramów nadmiar, a w dodatku pora roku mało sprzyjająca
„treściwym” wypadom. Zwłaszcza w Krakowie, w którym zimą króluje „okrutny
smog”. Oczami wyobraźni widziałem kolejne zmarnowane miesiące, ale na szczęście
w moim życiu jest ktoś, kto wielu facetom nie kojarzy się pozytywnie z
wszelkimi przejawami różnorakich męskich pasji. Mam na myśli moją żonę, która
pewnego dnia powiedziała:
- Zamiast rozczulać się nad sobą, kupiłbyś wreszcie trenażer.
- Czy wiesz, ile kosztuje?
- Nie wiem i wolę nie wiedzieć, ale przynajmniej sama z niego
skorzystam.
A więc, mam trenażer i nie zawaham się go użyć. Nie będę tutaj
rozpisywał się na jego temat, bo powiązane z nim informacje publikuję od czasu
do czasu w głównej części mojego bloga. Tam też wyjaśniam, dlaczego
postanowiłem uwzględniać wirtualne aktywności oraz które parametry zamierzam wliczać
do moich statystyk, a które rozmyślnie pomijam.
Dokładnych
opisów „domowych” przejażdżek raczej nie będę tworzył. Bo niby co miałbym
opisać? Jak wygląda mój (nasz) pokój? To raczej mało interesujące. Wykreowane w
cyfrowym świecie trasy też są raczej mało ekscytujące. Opisy będą zatem dość
lakoniczne, co może budzić zdziwienie wszystkich, którzy dobrze mnie znają i
wiedzą, iż lubię bawić się słowem.