Z pewnym oporem…
…wsiadałem dzisiaj na rower. Czułem się zmęczony i byłem pewien,
że wrócę do domu równie szybko, jak z niego wyszedłem. Początkowo wszystko na
to wskazywało, bo z niemożliwych do wytłumaczenia powodów wybrałem trasę,
której kilkanaście pierwszych kilometrów wiodło przez miasto. To była droga
przez mękę, bo popołudniowy Kraków nie jest miejscem przyjaznym dla
kogokolwiek, kto chce szybko przemieścić się z punktu A do punktu B. W końcu
jednak udało mi się dotrzeć bardzo okrężną drogą do Swoszowic, gdzie musiałem
podjąć decyzję, czy kontynuuję jazdę, czy wracam w domowe zacisze i wypoczywam.
Pokusa odpoczynku była silna, ale wycofywanie się z planów nie leży w mojej
naturze. To wada, czy zaleta? Sam nie wiem. Czasem warto zrezygnować, ale
czasem trzeba być upartym jak przysłowiowy osioł. Kontynuowałem jazdę…
Dobrze
zrobiłem, bo druga część przejażdżki była już zupełnie inna. Jechałem dość
szybko, nie tracąc czasu na przeciskanie się pomiędzy autami. Zawitałem do
Skawiny, a potem bardzo rutynową drogą pojechałem najpierw do Tyńca, by
następnie wrócić do Krakowa. W ten sposób zupełnie nieoczekiwanie zaliczyłem dość
zacny dystans, co niezmiernie mnie cieszy.