Wciąż szukając…
I co? I nic. Wiosna wciąż nieobecna. Nie przeszkodziło
mi to jednak w realizacji naprędce nakreślonych planów pośmigania po
okolicznych pagórkach. A skoro miały być pagórki, to zabawę rozpocząłem od
Wieliczki, z której pomknąłem do Sierczy. „Pomknąłem” jest stwierdzeniem
stanowczo na wyrost, bo Siercza leży jakieś sto metrów wyżej, więc grawitacja
raczej mi nie pomagała. Potem miałem chwilę odpoczynku, bo zjechałem osiemdziesiąt
metrów w dół, ale tylko po to, aby rozpocząć kolejny podjazd, tym razem do
Sygneczowa. Dawno nie byłem w tym miejscu i zapomniałem, że droga nielicho pnie
się w górę. Dałem radę. Następnie poruszałem się to trochę w dół, to trochę w
górę, aż wreszcie zjechałem do Zbydniowic. Tam zakończyła się oryginalna część
trasy i potem było już dość rutynowo: Swoszowice, Kliny, Kobierzyńska,
Kapelanka, Most Grunwaldzki, Dąbie, Most Wandy, Rybitwy. Stamtąd miałem już
tylko sześć kilometrów do domu – ostatnie sześć kilometrów kolejnej rowerowej historii.
Na zdjęciu oczywiście tego nie widać, ale końcówka tej małej
góreczki ma 18% nachylenia.
„(…) Ja jestem światłem świata. Kto idzie za Mną, na
pewno nie będzie błądził w ciemności, lecz będzie miał światło życia.” (J 8:12)