Nareszcie!
Cztery miesiące kolarskiej posuchy wyznaczanej monotonią tras
rowerowych i skromnością dystansów zdają się przechodzić w niepamięć. Cztery
miesiące chłodu, wiatru, wczesnych zmierzchów. Cztery miesiące cierpliwego
wyczekiwania na pierwsze feromony wiosny, ukryte w orzeźwiającym powiewie
świeżości. Zima zapewne nie podda się bez walki, ukąsi znienacka, a może nawet
zaskoczy drogowców, ale to będzie jej podzwonne, ostatnie tchnienie, ledwie
echo minionych dni, po których nastania czas odrodzenia, znaczony eksplozją
soczystej zieleni.
Miałem już dość monotonii miejskich szlaków. W końcu ileż razy
można przemierzać te same drogi, wgapiając oczy w te same betonowe obrazy?
Dzisiaj nareszcie mogłem zerwać z tą scenerią, pozostawić za sobą wielkomiejski
chaos i uciec tak daleko, jak tylko mogłem. Nie było więc żadnej rozgrzewki
wśród murów, żadnego kontemplowania krakowskiego sobotniego poranka, ale od
razu skierowałem się na wschód, gdzie wbrew słynnemu cytatowi z Seksmisji, nie
ma cywilizacji, tzn. jest, ale nie w tak gęstej postaci.
Uciekałem
z miasta przez Czarnochowice, Kokotów, Węgrzce Wielkie i Zakrzów. Potem
zaliczyłem podjazd w Bodzanowie i ku mojej nieskrywanej radości, stwierdziłem,
że w prawie pięćdziesięciodwuletnich nogach nadal jest wystarczający „power”,
aby na zimowym rowerze, bez zadyszki wspiąć się na górę. Rozochocony tym faktem
skierowałem się na południe, przejechałem przez skrzyżowanie z drogą 94,
zaliczyłem kolejny podjazd, a potem skręciłem na wschód. Niedługo potem
zjechałem do Zabłocia, a później do Zborówka. Nadal podążałem na wchód, przejeżdżając
przez dawno nieodwiedzane wsie: Wiatowice, Niegowić, Cichawa, Książnice. Tam
przejechałem przez mosdt na Rabie, za którym skręciłem na północ. Wkrótce kolejny
raz dojechałem do drogi 94. Teoretycznie od tego momentu powinienem wracać, ale
czułem zbyt duży głód jazdy. Targowisko, Stanisławice, Cikowice, Damienice – to
kolejne wsie. Jakże stęskniłem się za nimi przez te miesiące. Jakże dawno ich
nie widziałem. Napawałem się jazdą pośród wiejskich zabudowań, uśmiechałem się
do mijanych ludzi. Ten świat jest dla nich codziennością, a ja odkrywam go na
nowo po każdej zimie, na progu każdej wiosny. W Damienicach był punkt zwrotny.
To tam skręciłem w stronę Krakowa. Przejechałem przez Kłaj i Szarów, dotarłem
do Niepołomic. Tam „wskoczyłem” na rutynowy szlak, który doprowadził mnie do mojego
miasta – miasta, które choć jest piękne, coraz bardziej przytłacza mnie swoim
zgiełkiem. Potrzebuję więcej ciszy, więcej samotności, więcej czasu na
intymność. Tylko ja i mój Bóg. Nic ponadto. Jak dobrze, że dał mi pasję, która
pozwala na ucieczkę od banału powszedniego dnia…
Krajobraz okolic Niegowici.
W Damienicach.