Wstrząśnięty w sobotę
Po całym tygodniu nie jeżdżenia byłem tak zdesperowany, że choćby
waliły pioruny, sypał deszcz, śnieg, grad i cokolwiek jeszcze, ja i tak
wybrałbym się na przejażdżkę. No i faktycznie, chociaż piorunów i gradu nie
było, to deszcz owszem. Żal mi było nowiutkiego Cube Agree, więc kolejny raz
ściągnąłem ze ściany rower na „gorsze dni” i nawet pozwoliłem sobie założyć
błotniki, co nie do końca mi się podobało, ale uznałem, że w temperaturze
raczej niskiej, z mokrym tyłkiem długo nie pojeżdżę, a przecież nielichy głód
jazdy odczuwałem.
Wypad znów był raczej miejsko-podmiejski, ale po siedmiu dniach
lenistwa dobre było i to. Pogoda zaskoczyła mnie, ale w pozytywnym tego słowa
znaczeniu. Deszcz ustał, wyjrzało słońce i nawet asfalt zrobił się suchy. I
tylko wiało jak zwykle, czyli dość mocno.
Ciesząc
się jazdą jeszcze nie wiedziałem, że we Włoszech właśnie wydarzyła się tragedia.
Na porannym treningu zginął Michele Scarponi. Jeszcze kilka wcześniej wygrał
pierwszy etap „Tour of the Alps”. Jeszcze dzień wcześniej widziałem jego twarz
w Eurosporcie. Trudno w takiej chwili nie zatrzymać się na chwilę i nie pomyśleć
o kruchości ziemskiej egzystencji. Moja kolarska pasja, nawet w takim mocno
amatorskim wydaniu, wiąże się w ryzykiem. Ileż to razy zdarzyło mi się
przysłowiowe „o włos”? A przecież nie myślę o tym na co dzień, a jeśli nawet, to
tylko zanim wsiądę na rower. Gdy już siedzę na siodełku, gdy trzymam
kierownicę, gdy pozostawiam za sobą pierwsze przejechane metry, ogarnia mnie spokój,
bo jestem pewien, że Bóg sprawi, iż bezpiecznie wrócę do domu. To, co wydarzyło
się w sobotę, wstrząsnęło tym spokojem, jak kamień wrzucony do wody wzrusza jej
gładką powierzchnię. Musi minąć trochę czasu, zanim powróci do swego nieskazitelnego
obrazu.