Ostatni raz jesienią
To była moja ostatnia jesienna przejażdżka w tym roku. Jutro muszę
pomyśleć o zbliżających się świętach, a pojutrze będzie pierwszy dzień zimy.
Dzisiaj pracowałem w tradycyjny sposób, czyli nie zdalnie w domu, ale w
siedzibie firmy. Nawiasem mówiąc, nie wiem, czy słowo „tradycyjny” jest tutaj
odpowiednie, bo to właśnie praca zdalna powoli staje się – mówiąc słowami z
„Misia” – nową, świecką tradycją. Tak czy owak, pracowałem poza domem, co
wiązało się z koniecznością popołudniowego doń powrotu. Nie miałem więc szans,
aby załapać się choćby na resztki dnia, i moja ostatnia jesienna przejażdżka
rozpoczęła się już po zachodzie słońca. W zapadającym wieczorze pojechałem do
Zakrzowa. Tam skręciłem na północ i jadąc pośród ciemnych pól wąską, ciemną
drogą, dotarłem do jasności znaczonej ulicznymi latarniami na przedmieściach Niepołomic.
A potem wróciłem do Krakowa, przejechałem przez samo centrum, okrążyłem Błonia
i spokojnie wróciłem do domu.
Sądzę,
że w kwestii moich szans na pobicie osobistego rekordu rocznego przebiegu
nadszedł już moment, w którym mogę przejść od umiarkowanego optymizmu do
optymizmu. Niecałe sto jedenaście kilometrów dzieli mnie od sukcesu. Sukces, to
fajna sprawa. Nawet wtedy, a można przede wszystkim wtedy, gdy nie da się go
przeliczyć na prawne środki płatnicze. Pod tym względem mijający rok był dla
mnie szczególny, bo przełomy dokonywały się nie tylko w świecie mojej rowerowej
pasji, ale sięgały sfery duchowej. Do pełni szczęścia zabrakło chyba tylko
jednego – sukcesu w mojej pracy zawodowej, docenienia tego, co robię,
potwierdzenia, że to jest ważne i potrzebne. Tymczasem odnoszę wrażenie,
że wykonałem kawał porządnej i nikomu niepotrzebnej roboty. Cóż, takie jest
życie. Durowe akordy przeplatają się z molowymi…