Nadmiar energii
Prawie półtora tygodnia nie jeździłem na rowerze i organizm zaczął
już się dopominać o dawkę kolarskiej aktywności, niczym narkoman o działkę. Nie
planowałem tak długiego rozbratu z moją pasją, ale jakoś tak wyszło. Cztery dni
spędziłem u teściów w Strzelcach Opolskich. Pomimo kiepskiej pogody zamierzałem
zabrać tam rower, ale zamówiony bagażnik do przewozu roweru nie dotarł do mnie
na czas i misterny plan diabli wzięli. Siedziałem więc w miłym towarzystwie, co
wcale nie było łatwe z jednego prostego powodu – nadmiaru potraw wszelakich.
Tymczasem ja, wycieniowany, widzący pozytywne skutki lekkości, musiałem
zachować rozsądny umiar w konsumpcji dóbr, których sam zapach sprawiał, że
człowiek natychmiast stawał się głodny. A pogoda niestety sprzyjała siedzeniu w
domu. Powinno być słonecznie, ciepło i tak bardzo wiosennie, a tymczasem
plucha, wietrznie i zimno. Ja wiem, że nie ma złej pogody, jest tylko złe
ubranie, ale jazdy szosówką w deszczu, bez błotników i na slickach, nie
zaliczam do przyjemności. Oj przydałby się rower o geometrii zbliżonej do
roweru szosowego, przeznaczony na trudne warunki. I nawet już coś robię w tej
kwestii, ale na razie cicho sza. Póki co, musiałem więc sobie odmówić jazdy i
tak zleciało dziewięć dni, dziewięć dni bez roweru… Masakra.
Nie dziwi więc fakt, że dzisiaj musiałem pojechać i to bez względu
na pogodę, która zaskoczyła serwisy meteorologiczne bardziej, niż wyniki
wyborów prezydenckich Platformę Obywatelską. Miało być słonecznie i lekko wiać,
a tymczasem chmury wisiały nad Krakowem prawie cały dzień, wydawało się, że
znów będzie padać, wiał wiatr, było chłodno. To jednak nie miało znaczenia i
przed szesnastą wyruszyłem na zawiłą pod względem kształtu trasę, którą ad hoc
sobie zaplanowałem.
Zacząłem od dość intensywnej rozgrzewki w Kosocicach. Dni
rowerowego postu sprawiły, że rozpierała mnie niespożyta energia, której nie
zakłóciła nawet 13-to procentowa końcówka podjazdu na ulicy Gruszczyńskiego.
Potem pojechałem w stronę Wieliczki, ale tuż przed nią skręciłem na południe,
aby przez Grabówki dotrzeć do Sierczy. Tą drogą jeszcze nigdy nie jechałem, a
szkoda, bo okazało się, że jest to podjazd, na którym można nieźle „przepalić”
nogę. Kolejnymi miejscowościami na trasie były Podstolice i Ochojno, co znowu
oznaczało konieczność solidnej pracy. Jednak ta praca była dzisiaj wyjątkowo
lekka, łatwa i przyjemna. Za Ochojnem czekał na mnie zjazd, ale srodze się nim
rozczarowałem. To, po czym jechałem, zdawało się nie być drogą, ale jedynie
warstwą zniszczonego asfaltu rzuconą bezładnie wprost na ziemię. Dziury,
potężne poprzeczne nierówności, wyłomy, wyrwy, kałuże, błoto, żwir – to
najkrótszy opis tej drogi. Wcale nie byłem zdziwiony, gdy w pewnym momencie
przejechałem obok miejsca, gdzie połowa nawierzchni osunęła się w dół zbocza, pozostawiając
po sobie kamienną nicość. Zamiast szybkiego zjazdu było więc toczenie się w dół
z prędkością zbliżoną do konduktu żałobnego. I tak dotarłem do Wrząsowic, z
których pojechałem dalej na zachód, by w końcu dotrzeć do zakopianki.
Przejechałem na jej drugą stronę i rozpocząłem podjazd do Libertowa. Pokonałem
go dość szybko, co poprawiło mój nastrój po wspomnianym, wolnym i nieudanym
zjeździe. Z Libertowa zjechałem do Skawiny. Tym razem bez żadnych niespodzianek
w postaci nieoczekiwanego braku połowy drogi. W Skawinie skręciłem na północ i
pojechałem do Tyńca. Tuż przed nim jest średniej wielkości „hopka”, która
pomimo swoich filigranowych rozmiarów, zmusza mięśnie do wykonania dodatkowej
pracy. Pokłady energii zdawały się jednak być niewyczerpane, co sprawiało, że
bezwiednie na mej twarzy pojawiał się szeroki uśmiech, niewątpliwie oznaczający,
iż czerpię z jazdy wyjątkową przyjemność. Jak się jednak później okazało, nie
wszystko poszło tak dobrze, jak bym sobie tego życzył, ale – wzorem Bogusława
Wołoszańskiego – nie uprzedzajmy faktów.
Za Tyńcem rozpocząłem dość płaską część trasy. Najpierw pojechałem
wzdłuż Wisły do Mostu Zwierzynieckiego, przejechałem na drugi brzeg i z
powrotem pojechałem na zachód. Dotarłem do Piekar i skierowałem się w stronę
Liszek. Tam kontynuowałem jazdę na północ, by przez Cholerzyn dotrzeć do
Morawicy. Skręciłem na wschód, a po dotarciu do Aleksandrowa znów wybrałem
kierunek północny. Na trasie wycieczki znajdował się Kleszczów, ale aby tam
dotrzeć, należało wspiąć się ponad sto metrów w górę na niezbyt długim odcinku
drogi. To oczywiście gwarantowało emocje i dawało pewność, że nachylenie będzie
„zacne”. Pewny swoich możliwości wstałem więc z siodełka i energicznie zabrałem
się do pracy, gdy tylko droga zaczęła sensownie piąć się w górę. I wtedy stało
się coś, czego nie przewidziałem. Uda odmówiły posługi w sposób nagły i
nieprzewidziany, chwytając mięśnie żelaznym uściskiem skurczy. Musiałem
wyluzować, bo ze sztywnymi nogami na podjeździe daleko bym nie zajechał.
Sytuacja była więc dość kuriozalna. Z jednej strony wciąż miałem nadmiar
energii, której jednak nie mogłem spożytkować, bo wewnętrzny układ przeniesienia
napędu zbuntował się. Gdzieś popełniłem błąd i sądzę, że była to dzisiejsza
rozgrzewka – zbyt krótka, zbyt szybka, zbyt intensywna.
Pomimo problemów dość sprawnie dotarłem do Kleszczowa, gdzie
czekała na mnie bardzo miła niespodzianka w postaci nowej, idealnej nawierzchni
drogi. Było to o tyle istotne, że przede mną był zjazd. Puściłem na nim wodze
ułańskiej fantazji i jadąc w oparach adrenaliny i endorfin, kolejny raz
poprawiłem mój osobisty rekord prędkości. Podjazd do, a potem zjazd z
Kleszczowa były ostatnimi dzisiejszymi „atrakcjami”. Po dotarciu do głównej
drogi, skręciłem na wschód. Przed sobą miałem około trzydziestu, dość łatwych
kilometrów. Cały czas musiałem jednak uważać na skurcze, które przypominały o
sobie, gdy tylko wstawałem z siodełka, aby mocniej nacisnąć na pedały.
Przejechałem przez Zabierzów, skręciłem do Balic, dotarłem do Krakowa. Jeszcze
tylko przejazd przez centrum, Kazimierz, Podgórze, Płaszów i dzisiejsza
przygoda dobiegła końca.
Kościół
w Podstolicach. I ten napis na murze – kwintesencja tolerancji i miłości bliźniego…