Wichrowo
W sobotę obudziło mnie piękne słońce i niebieskie niebo.
Przypominam, że to wyjątek o tej porze roku w Krakowie. Skierowałem swój
zaspany jeszcze wzrok za okno. Szybko płynące chmury i dziki taniec koron drzew
uświadomiły mi, że jeśli zamierzam wybrać się na rower, to lekko nie będzie. Proces
decyzyjny rozpoczął się od mocnej kawy, której zapach i smak powoli przywrócił
moje ciało i ducha do stanu pozwalającego sprawnie określić, jak się nazywam i
co ja tutaj robię. Co tu będę tak sam siedział – pomyślałem, wybierając w ten
sposób zmierzenie się z nieokiełznanymi siłami natury. Jeszcze tylko lekkie
śniadanie, szybkie doprowadzenie mieszkania do stanu użyteczności i byłem
gotowy. Nawiasem mówiąc, muszę kiedyś rozwinąć temat doprowadzania mieszkania w
sobotę do stanu użyteczności, ponieważ mam w tym zakresie bogatą wiedzę
socjologiczno-psychologiczną, bazującą na własnych, na szczęście minionych,
doświadczeniach.
Dosiadłszy roweru i uruchomiwszy wszystkie elektroniczne gadżety,
ruszyłem przed siebie. Na początku było fajnie, bo ledwie zakręciłem korbą, a
już jechałem z prędkością 30 km/h. Czar prysł, gdy po kilku kilometrach wybrałem
nieznaną sobie drogę, która okazała się ślepa i musiałem zawrócić. Nie dość, że
musiałem jechać pod górę, to jeszcze zostałem zmuszony do „zakumplowania” się z
wiaterkiem, który radośnie powiewał sobie dokładnie z tego kierunku, w którym
jechałem. A powiewał sobie całkiem ochoczo. Łańcuch wędrował więc na coraz to
większe zębatki kasety, a w końcu – o zgrozo – zostałem zmuszony do użycia
środkowej tarczy w moim, trochę już passe, Deore XT. Gdy już naprawiłem swój
nawigacyjny błąd, było trochę lepiej, bo przez jakiś czas wiało mi z boku, co
do końca też nie było przyjemne, bo tor mojej jazdy przypominał ścieżkę
poruszania się statystycznego Polaka, legitymującego się mocno podstawowym
wykształceniem, usiłującego wrócić nad ranem do domu w dniu popularnych
imienin.
Historia dzisiejszej przejażdżki jest w zasadzie powtórzeniem
wielu serii: pod wiatr, z wiatrem, boczny wiatr. A więc raz jechałem naprawdę
szybko, by za chwilę zwolnić do wstydliwej prędkości i ledwie wyprzedzać ślimaki
taszczące swoje domki gdzieś tam w gęstwinie nieświeżej trawy. Cierpliwość jest
wszakże drogą do sukcesu. Metr za metrem ciągnąłem więc cały swój rowerowy
dobytek w stronę miejsca zamieszkania, co rusz utrudniając sobie zadanie,
poprzez wybieranie coraz to innych dróg, które miast przybliżać, oddalały mnie
od celu. A wszystko przez to, że w mym umyśle pojawiła się myśl, aby już
dzisiaj dobić do 9000 kilometrów przejechanych w tym roku. Jak już się pojawiła,
to ja, człek słaby i ułomny, nie dałem rady jej pokonać i pokornie poddawszy
się, parłem przed siebie. A wiatr z każdą chwilą się wzmagał i miałem wrażenie,
że jadę z zaciśniętymi hamulcami. Na szczęście cel był już blisko.