Pagórkowato i płasko i odpustowo
Po kilkudniowej przerwie spowodowanej głównie przez fatalną
pogodę, dzisiaj nareszcie wybrałem się na przejażdżkę. Głód jazdy sprawił, że
zamierzałem cieszyć się przemierzaniem dróg nieco dłużej niż zwykle. Nie
chciałem także iść na łatwiznę i dlatego od razu skierowałem się na ulubiony
szlak rozgrzewkowy, czyli do Kosocic. Po zmierzeniu się z tamtejszymi
podjazdami pojechałem do Świątnik Górnych, które – jak to już kiedyś pisałem na
blogu – nazwę swoją nie zawdzięczają bynajmniej przypadkowi. Ze Świątnik Górnych
pojechałem do Gorzkowa, a stamtąd dalej na wschód, aby w końcu dotrzeć do drogi
964, czyli głównego szlaku do Dobczyc. Idealna nawierzchnia, wspaniała pogoda i
niezła forma powodowały, że endorfiny wydzielały się w większej obfitości niż
zwykle. Cieszyłem się jazdą i z radością pokonywałem kolejne kilometry.
Z Dobczyc skierowałem się w stronę Kasiny Wielkiej, ale szybko
skręciłem w stronę Stadnik. Zamierzałem dojechać do Gdowa, ale nie najkrótszą
drogą tylko nieco naokoło, spodziewając się lepszej „zabawy”. Istotnie tak było,
bo pomiędzy Stadnikami a Stryszową musiałem zapoznać się z urokami
kilkusetmetrowego podjazdu o nachyleniu 13%. Nie mam budowy „górala”, ale mimo
to uwielbiam te chwile, gdy muszę solidnie pracować, aby pokonać kolejne metry
przewyższeń. Szybkie bicie serca, głębokie oddechy, krople potu spływające po
twarzy. Czym trudniejsza próba, tym większa satysfakcja, gdy wreszcie pojawiam
się na szczycie i widzę przed sobą zielone doliny, a nad nimi błękit nieba. I
tę próbę udanie zaliczyłem i w nagrodę mogłem zasmakować wiatru we włosach na
zjeździe za Zręczycami. Robiłem to jednak bardzo ostrożnie, bo – primo – droga
była wąska i – secundo – leżało na niej pełno żwiru naniesionego po ostatnich
ulewach. W ten oto sposób dotarłem do Gdowa.
Z Gdowa pojechałem przez Liplas do Niegowici. Tam znacznie
zwolniłem, bo akurat odbywał się odpust i musiałem omijać zaparkowane samochody
oraz lawirować pomiędzy całymi rodzinami, a głównie pomiędzy ich latoroślami,
dumnie i radośnie dzierżącymi w dłoniach odpustowe cudeńka „made in China”.
Zmieniły się czasy, zmieniły odpusty. Pamiętam, jak w dzieciństwie strzelałem z
pistoletów korkowych, albo tych na kapsle, a same stragany pełne były dość
siermiężnych, ale – patrząc z perspektywy wielu lat – swojskich i „klimatycznych”
zabawek. Wtedy się z tego śmiałem, lekceważąc ludową tradycję i nie sądziłem,
że kiedyś wrócę myślami do tamtych dni i zanucę w myślach, „…że najbardziej mi
żal: kolorowych jarmarków, blaszanych zegarków, pierzastych kogucików,
baloników na druciku, motyli drewnianych, koników bujanych, cukrowej waty i z
piernika chaty”.
Pożegnawszy Niegowić i wspomnienia, pojechałem dalej.
Przejechałem przez Cichawę, Książnice i Siedlec. Wkrótce potem jechałem już
drogą 94 w stronę Krakowa. Nie zamierzałem jednak wracać do domu najkrótszą z
dróg. W Targowisku ponownie skręciłem na wschód, aby dojechać do Proszówek. Tam
skierowałem się na północ, a dotarłszy do Mikluszowic, skręciłem na zachód.
Kolejne kilkanaście kilometrów wiodło przez Puszczę Niepołomicką. Z racji
świątecznego dnia, spotykałem wielu spacerowiczów, rolkarzy, no i oczywiście
rowerzystów. Ostatnią odsłoną przejażdżki było dwadzieścia kilometrów i około
czterdzieści minut jazdy, które dzieliło Niepołomice od mojego domu.