W popołudniowym słońcu
Ani jednej chmury nie zauważyłem na niebie, gdy popołudniu
wyruszałem na trasę. To oznaczało jazdę w pełnym słońcu, co oczywiście
bezpośrednio przekładało się na konieczność posiadania większej niż zwykle
ilości płynów. Oprócz dwóch pełnych bidonów, w plecaku wiozłem jeszcze zapas na
przysłowiową „czarną godzinę”.
Jazda po pracy ma niestety swoje wady. Człowiek nie jest
wypoczęty, a zapasy energii są nieco ograniczone, zwłaszcza pod koniec
tygodnia. Zacząłem zatem spokojnie, powoli przystosowując organizm do zmiany
trybu działania, po wcześniejszym kilkugodzinnym ślęczeniem przed ekranem
komputera i poprawianiem błędów po naszym byłym programiście. Jego radosna
twórczość byłaby nieskończoną skarbnicą tematów dla branżowego, czyli informatycznego
kabaretu, o ile takowy istniałby. Być może kiedyś napiszę o tym coś więcej, a
teraz wracam do przejażdżki.
Jechałem sobie na wschód, nie mając przygotowanego szczegółowego
planu, ale coś tam w głowie powoli kiełkowało. Początek był bardzo tradycyjny.
Znów Kokotów, znów Węgrzce Wielkie, znów Zakrzów i Zakrzówek. Potem Gruszki,
Szarów i Targowisko, gdzie skręciłem w stronę Kłaja. Jadąc wciąż na wschód
minąłem Stanisławice, Cikowice, Damienice i dojechałem do Proszówek. Tutaj
miałem do wyboru północ lub południe. Wybrałem północ, co oznaczało, że przez
najbliższe kilometry będę poruszał się wzdłuż wschodniej granicy Puszczy
Niepołomickiej. W Świniarach skręciłem na zachód, a więc wiatr zaczął wiać mi w
plecy, co wcale mnie nie martwiło. W Ispinie przejechałem na drugą stronę Wisły
i dojechałem do Nowego Brzeska, gdzie zatrzymałem się na kilkanaście minut w
celu uzupełnienia zapasów energii. To kolejna z wielu odwiedzonych przeze mnie
miejscowości, w której widać efekty wykorzystania funduszy unijnych. Jako człowiek
dobrze pamiętający szarość, smutek i beznadzieję minionej epoki, wciąż jestem
pod wrażeniem tego, jak bardzo Polska zmieniła się przez ostatnie lata. Nie
twierdzę, że wszystko jest ok, ale jeżeli ktoś mi mówi, że za komuny było
lepiej, to ciśnienie gwałtownie mi skacze.
Po krótkim odpoczynku ruszyłem w drogę powrotną. Jechałem drogą
79. Idealna nawierzchnia, niezbyt intensywny ruch, piękny wieczór i jeszcze
wiatr w plecy. Czyż trzeba czegoś więcej do nadprodukcji endorfin? Z tablicy
informacyjnej wynikało, że do Krakowa mam 35 km, ale granice administracyjne
minąłem po ledwie piętnastu. Za skrzyżowaniem z drogą 75 nawierzchnia już nie
była taka dobra. Koleiny, duże koleiny, jeszcze większe koleiny. Miałem do
wyboru, albo jechać po nich, co wcale nie było przyjemne, albo poruszać się
bliżej środka drogi i utrudniać życie kierowcom. Tu i ówdzie było pobocze, więc
od czasu do czasu mógłbym po nim jechać, o ile byłoby pozbawione dziur i
kamieni. Wybrałem opcję najbardziej komfortową, czyli jazdę po „zdrowej” części
szosy, uciekając jednak w koleiny, gdy zbliżał się do mnie jakiś większy
pojazd.
Dojechałem do Nowej Huty. Tutaj prawie skończyły się
moje zapasy wody. Żelazna rezerwa także już była wykorzystana. Pomyślałem, że
czas wracać. I wróciłem. Przez Mogiłę, Most Wandy i Rybitwy.
Popołudniowa cisza i
spokój w Nowym Brzesku