Dzisiaj nie było treningu. Dzisiaj po raz pierwszy w tym roku
porzuciłem wirtualny świat Zwift’a i korzystając z pięknej pogody, zawitałem do
pięknej przestrzeni analogowej rzeczywistości. Od dawna czekałem na tę chwilę,
bo moja ostatnia rowerowa przejażdżka miała miejsce 6 października, a więc
prawie pół roku temu. W moim przypadku pierwsza jazda w sezonie, a tym bardziej
po tak długiej przerwie, ma zazwyczaj ten sam scenariusz. Pełen ekscytacji,
wigoru i rowerowego głodu, zaczynam energicznie połykając pierwsze setki
metrów, a potem do głosu dochodzi organizm odzwyczajony od regularnego wysiłku
i zupełnie nieprzygotowany do nowych wyzwań. Z początkowej energii nic nie
zostaje i dalsza część jazdy staje się walką o przetrwanie i szukaniem odpowiedzi
na pytanie, jak w krótkim czasie wrócić do formy?
Tym razem miało być zupełnie inaczej. Przecież od ponad trzech
miesięcy regularnie trenowałem, wylewałem pot na czerwoną matę z napisem
„Elite”, przełamując kolejne granice moich, nie oszukujmy się, skromnych
możliwości. Wszystko po to, aby na wiosnę czerpać jeszcze większą radość z
rowerowej pasji. Gdy wychodziłem na dwór (czyli po małopolsku „na pole”), byłem
tak podekscytowany, że już z tego powodu moje tętno przekraczało setkę. Pogoda
była wymarzona do jazdy. Nie było ani za zimno, ani za ciepło, po prostu w sam
raz. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to dość silny wiatr, ale jak się
później okazało, był to ważny element dzisiejszej „układanki”.
Wpiąłem się w pedały i ruszyłem przed siebie. Pierwsze metry
przejechałem tak, jak napisałem powyżej, czyli szybko, energicznie, z mocą. Ale
potem stało się coś dziwnego. Zamiast powoli tracić zapał i siły, zacząłem jechać
coraz mocniej i coraz szybciej. Z niedowierzaniem patrzyłem na wyświetlane na
ekranie Garmina cyferki – takich wartości nigdy tam nie widziałem. Powoli
zaczęła do mnie docierać świadomość, jak ważne są właściwe treningi. Wcześniej
jeździłem rowerem na okrągło, cały rok, pokonując tysiące kilometrów, a efekty
były prawie żadne, no może poza tym, że godzinami mogłem jechać i jechać.
Jednak o poprawie mocy czy prędkości nie było mowy, a wręcz było coraz gorzej,
co zrzucałem na swój wiek, genetyczne uwarunkowania i inne podobne bzdety. Zakup
trenażera okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, moją najlepszą
rowerową „inwestycją” ostatnich lat. A jeszcze niedawno nawiedzeni ortodoksi
zarzucali mi, że „domowa” jazda na trenażerze się nie liczy, że prawdziwy
pasjonat jeździ cały rok, brnie przez śniegi, walczy z mrozem, deszczem,
wichurą. Tak właśnie kiedyś robiłem, a do całej plejady atrakcji dodawałem
jeszcze bezpłatną inhalację krakowskim smogiem. Efektów nie było, nie licząc
tego, że mogłem pochwalić się kolejnym rekordem niskiej temperatury, albo
zamieścić zdjęcie mojej postaci na tle bezkresnej bieli. A potem przychodziła
wiosna i znów musiałem od początku budować coś w rodzaju formy. W trakcie
sezonu z podziwem patrzyłem na starszych cyklistów, którzy, wydawałoby się, bez
żadnego wysiłku pokonywali wzniesienia, na których ja „walczyłem o życie”. Jak
oni to robią – myślałem. A oni po prostu trenowali – ot cała tajemnica sukcesu.
Dzisiaj rower dosłownie wyrywał się spode mnie. Miałem wrażenie,
że żyje własnym życiem, że jedzie sam, że jest napędzany jakimś ukrytym silnikiem.
Nie miało znaczenia, czy jadę z wiatrem, czy pod wiatr, czy jadę pod górę, z
góry, czy po płaskim. Czas mijał, a ja wciąż czułem moc i absolutnie żadnych
oznak zmęczenia. Wybaczcie ten zachwyt nad samym sobą, ale jestem po prostu
niesamowicie podekscytowany.
Chciałbym zwrócić uwagę na dwa aspekty treningów, które dzisiaj
chyba najbardziej zaprocentowały. Po pierwsze, kontrolowanie mocy. Ponad setka
godzin wirtualnej jazdy sprawiła, że znam swoje możliwości. Oprócz oczywistej wiedzy
na temat mojego FTP, wiem jak długo mogę jechać z mocą np. 300 czy 400 watów.
To sprawia, że jestem w stanie właściwie rozłożyć siły, nie wypalić się na
pierwszych podjazdach. Ale nawet gdybym nie miał miernika mocy, to umiejętność
jej kontroli jest już w pewnym sensie wyuczona. Po drugie, trenażer wymuszał na
mnie ciągłe pedałowanie z odpowiednią kadencją. Dzisiaj bardzo rzadko
przestawałem pedałować, a moja kadencja równie rzadko spadała poniżej 90 obrotów
na minutę. Po trzecie, nie traktowałem przejażdżki jak jazdy indywidualnej na
czas. Okresy wzmożonej aktywności przeplatały się z czasem spokojniejszej
jazdy.
Jedyne „negatywy” dzisiejszej aktywności w okolicznościach
prawdziwej przyrody dotyczą roweru. Po wymianie łańcucha zaczęła mi
przeskakiwać zębatka 19. Jest wykonana z tytanu, który jest lżejszy od stali,
ale bardziej plastyczny, więc po czterech sezonach ma do tego prawo. Po pewnym
czasie przestała przeskakiwać, ale powoli muszę oswoić się z myślą, że
nadchodzi jej ostatnia godzina. Drugi problem dotyczy tylnego koła, a dokładniej
mówiąc piasty w tylnym kole. Koło ma luz boczny i w niektórych położeniach
odchyla się na boki o dobre 2 mm. Zaczynam żałować, że wywaliłem kasę na piasty
z ceramicznymi łożyskami, które na bank są „made in China” i na Aliexpress
kosztują jedną dziesiątą tego, ile ja musiałem zapłacić. Kilka dni temu pisałem
o wymianie łożyska w bębenku, bo w jednym z nich „zniknęła” ceramiczna kulka.
Teraz czeka mnie wymiana łożysk w piaście, o czym zapewne także napiszę w
technicznej części mojego bloga.
To już wszystko. Nie napisałem niczego na temat tego, gdzie
pojechałem i co widziałem, ale nie trasa była dzisiaj najważniejsza.