Mieszkam w takim rejonie Krakowa, skąd mam pięć minut jazdy
rowerem, aby uciec poza miasto. Pod jednym warunkiem. Muszę wybrać kierunek
wschodni lub południowy. Każda inna opcja oznacza konieczność przejazdu przez
miasto, co w dzień powszedni jest raczej kiepską koncepcją. Dzisiaj jednak
wpadłem na pomysł, że pojadę w kierunku Nowej Huty aż do ulicy Igołomskiej, a
potem skręcę na zachód i zatoczę koło, wracając do punktu początkowego.
Zakładałem, że ruch będzie raczej znośny, więc relatywnie szybko przemknę przez
krakowskie ulice. Początkowo wszystko szło zgodnie z planem, ale potem przysłowiowo
wzięło w łeb…
Gdzież te piękne czasy, gdy bez większego problemu mogłem
przejechać rowerem przez Kraków o każdej porze dnia i nocy?
Już na ulicy Powstańców, gdzie nigdy wcześniej nie widziałem
korka, musiałem lawirować pomiędzy stojącymi autami, a dokładniej rzecz
ujmując, musiałem ostrożnie je wyprzedzać. Dlaczego ostrożnie? Ano dlatego, że
samochody nie toczyły się zgrabnie w jednym sznureczku niczym pociąg po szynach,
ale totalnie dowolnie. Jedno auto tuż przy środku drogi, inne tuż przy
krawężniku, jeszcze inne dokładnie na środku pasa ruchu. Z tego powodu byłem
zmuszony do jazdy przeciwnym pasem, co niekoniecznie było bezpieczne, ale
wyjścia nie miałem. Uczciwie muszę jednak przyznać, że wśród kilkudziesięciu
kierowców znalazło się trzech takich, którzy widząc mnie w lusterku wstecznym,
zjechali do prawej krawędzi, za co należą się im słowa uznania. Dodam, że dwa z
tych samochodów miały wrocławską rejestrację…
Potem wcale
nie było lepiej, a wręcz gorzej. Żałowałem, że poniosło mnie w te rejony, ale
zrobiłem to celowo, szukając jakiejś odskoczni od jakże często wybieranych tych
samych rowerowych szlaków. Zdaje się, że w dni powszednie nie będę miał innego
wyboru. No chyba, że zamienię w czyn myśl, która coraz częściej przychodzi mi
do głowy, aby wynieść się z tego miasta, którego piękno odchodzi wraz z każdym
metrem sześciennym betonu wylewanego na ostatnie skrawki zieleni.